Kartkowałam leniwie swoje notatki z numerologii trucizn. Nie
przyglądałam się im dokładnie, ślizgałam wzrokiem po zapisanych niezgrabnym
pismem stronach — i tak wiedziałam, co na nich jest. Byłam dobrze przygotowana
do tego egzaminu. Nawet do większości.
Znad
notatnika mogłam spokojnie obserwować resztę grupy. Teraz, na trzecim roku, z
blisko sześćdziesięcioosobowej grupy, została nas tylko piętnastka. Po tej
sesji wyleci pewnie jedna trzecia. Odłożyłam zeszyt na parapet, na którym siedziałam
i oparłam się plecami o nagrzaną słońcem szybę. Ciekawe, kto odpadnie tym
razem, pomyślałam i uśmiechnęłam się. Dość lekceważąco, przyznaję.
Wszyscy
pozostali byli zestresowani. Nerwowo doczytywali podręczniki, przeglądali
tabele numerologiczne, próbowali zapamiętać jak najwięcej danych, które mogłyby
okazać się przydatne. W większości przypadków — bezskutecznie.
— Czy pamięta
ktoś wartość numerologiczną trzeciego typu dla składników pochodzenia
zwierzęcego, które pozyskano podczas nowiu? — zapytała Carrara, rzuciwszy ze
złością podręcznikiem w ścianę. Po korytarzu poniósł się dziwny pomruk
niesprecyzowanych odpowiedzi. Amatorzy.
—
Czterdzieści dwa dla zwierząt niemagicznych, dla magicznych czterdzieści dwa
plus wartość pierwszego typu dla danego gatunku. Akromantula ma pięćdziesiąt
sześć. Składniki z akromantuli często pobiera się w trakcie nowiu —
odpowiedziałam nieco znużonym głosem. Ile można robić za numerologiczną
encyklopedię?
Brak
znajomości wartości trzeciego typu nie przekreślał możliwości uzyskania
wysokiego wyniku na tym egzaminie, dlatego mało kto się nimi przejmował, bo po
co. Numerologia trucizn uchodziła za największą kobyłę na trzecim roku i
najgorszą część egzaminu abiturienckiego. Jeżeli ktoś miał się na czymś
wyłożyć, wykładał się właśnie na tym. Przedmiot był trudny, wymagał ogromnej
sprawności obliczeniowej i sporej pamięci do liczb. Egzamin był długi i
stresujący, a w tym roku otwierał sesję egzaminacyjną trzeciorocznych.
Sądziłam, że wszyscy poza mną chcą tylko uciułać trzydzieści procent.
Carrara nawet
nieco mi zaimponowała. Ale tylko trochę.
Zeskoczyłam z
parapetu, bo zrobiło mi się za gorąco. Głupia szyba. Złapałam zeszyt z
notatkami, którym zamierzałam zacząć się wachlować, ale w tej chwili usłyszałam
energiczny stukot obcasów. Odwróciłam się w stronę głębi korytarza.
Nadchodziła
nim Mistrzyni Kord wraz z członkinią Gildii Magii Umysłu. Szybkim krokiem
pokonała odległość dzielącą ją od nas, po czym dość bezwzględnie zlustrowała
wszystkich.
— Czy starszy
adept Reinhardt Dreschner zamierza przystąpić do…? — Nim zdążyła dokończyć
pytanie, Dreschner wbiegł na korytarz. Zasapany, w mokrych włosach i nie do
końca zapiętej koszuli.
Wywróciłam
oczyma. On po prostu zawsze musiał być na styk.
Mistrzyni
Kord zmierzyła niemal spóźnionego Dreschnera chłodnym spojrzeniem,
chłodniejszym niż to, którym obdarzyła resztę z nas.
— Przepraszam
— wymamrotał Reinhardt, pospiesznie zapinając ostatni guzik.
Mistrzyni mu
nie odpowiedziała. Podeszła do drzwi auli, które otworzyła złotym kluczykiem. Wyglądał
dość niepozornie przy ogromnych, dębowych wrotach, pamiętających zapewne
pierwsze bunty goblinów, ale to użycie tego klucza informowało pomieszczenie,
że zostanie użyte do celów egzaminacyjnych. Gwarantowało to uruchomienie zaklęć
dźwiękoszczelnych, uniemożliwiało wejście do sali osobom nieuwzględnionym w
zaklęciu naniesionym na klucz i usprawniało magicznie cyrkulację powietrza.
Piękna rzecz, misterna robota Mistrzów Zaklęć. Zawsze mnie to fascynowało, za
każdym razem.
Albo po
prostu świrowałam przed egzaminami, też możliwe.
— Zapraszam
państwa na egzamin — powiedziała Mistrzyni, po czym weszła do sali.
Rozsiedliśmy
się w ławkach, w pięciu rzędach po trzy stanowiska. O marmurową posadzkę
nerwowo zaszurały krzesła. Usiadłszy, zorientowałam się, że zajęłam miejsce tuż
naprzeciwko dziewczyny z Gildii Magii Umysłu. Wyglądała na bardzo młodą, ale,
skoro dopuścili ją do pilnowania studentów podczas sesji, musiała mieć co
najmniej rangę starszej czeladniczki, czyli być na piątym roku. Chociaż równie
dobrze mogła mieć tytuł mistrzowski od stu lat, a nas nęcić iluzją. Gdyby
przyszła w galowym uniformie, łatwo byłoby odgadnąć jej stopień. Niestety,
ubrała się w standardowy strój, po którego kroju jej stanowisko było jasne
tylko dla innych członków Gildii Magii Umysłu.
— Egzamin,
który zaraz państwo rozpoczną, jest rozpisany na sto punktów możliwych do
zdobycia, co stanowi jedną piątą punktów możliwych do zdobycia podczas tej
sesji. Do jej zaliczenia potrzebują państwo dwustu dwudziestu punktów. Egzamin
trwa trzysta sześćdziesiąt minut i zawiera jedno zadanie z numerologii trucizn.
Mogą państwo używać jedynie pióra. Próba dopuszczenia się jakiejkolwiek formy
oszustwa karana jest bezwzględnym wydaleniem z Gildii Alchemii i
Eliksirowarstwa. Konieczność opuszczenia sali z powodów fizjologicznych lub z
powodu złego samopoczucia należy zgłosić poprzez podniesienie ręki. Czy
wszystko jest zrozumiałe?
— Tak,
Mistrzyni — odparło chórem kilka osób.
Nalałam sobie
wodę do szklanki. Egzaminy sesyjne były długie, dlatego zapewniano nam jedzenie
i picie w czasie ich trwania. Obok każdego z nas stał talerz z kanapkami i
drugi, z ciasteczkami, a także dzbanek pełen wody. Po trzech godzinach powinna
pojawić się też herbata i czekałam na to niecierpliwie. Mogliby ją podawać od
razu.
Mistrzyni
Kord rozdała arkusze. Każdy dostał do rozpracowania inną truciznę, ale sposób
pracy zawsze jest taki sam. Rozpisać podstawowy przepis. Podać wartości
numerologiczne pierwszego typu dla wszystkich składników. Dokonać analizy numerologicznej przepisu,
zwracając uwagę na liczbę i kierunek obrotów, ochładzanie czy ogrzewanie
eliksiru i tym podobne. Jeśli zrobi się to poprawnie z większością składników,
można uzyskać upragnione przez większość trzydzieści punktów. Później trzeba
sporządzić wykres numerologiczny, uwzględniając czynniki dodatkowe, które mają
największy wpływ na eliksir, takie jak materiał, z którego wykonano kociołek
czy faza księżyca, podczas której się go przygotowuje albo temperaturę warzenia
— i za ten wykres, jeśli sporządzi się go poprawnie, można już dostać połowę
punktów. Dopiero później zaczyna się prawdziwa zabawa.
Aby móc
zawalczyć o lepszy wynik, należy nanieść niepewności na konkretne punkty
wykresu. Trzeba je znaleźć, dokonując analizy numerologicznej składników pod
kątem ich wartości numerologicznej drugiego typu. Niepewności należało
obliczyć, dokonując analizy numerologicznej składników pod kątem ich wartości
numerologicznej trzeciego typu. Mówiąc krótko — dużo pracy, mało czasu.
Zaczęłam
pisać. Eliksir Mortenegi powstał na przełomie XIV i XV wieku jako majstersztyk rzeczonego
Mortenegi. W tym czasie czarodzieje czuli niezrozumiałą współcześnie chęć do
wynajdywania najpaskudniejszych klątw i trucizn, panowała też pewna moda na
użycie jak najohydniejszych składników. Właściwie było to całkiem interesujące,
przynajmniej dla mnie. Mikstura miała długą listę obrzydliwych składników i
jeszcze dłuższą listę obrzydliwych skutków, od gnicia narządów wewnętrznych
począwszy, skończywszy na zgniciu duszy, dosłownie. W końcu skądś wzięli się
przecież dementorzy, prawda? Oczywiście skutki działania zależały od dawki.
Cztery odnóża
pająka, szesnaście. Para oczu nietoperza, dwadzieścia jeden. Osiem kruczych
żeber, dwadzieścia sześć. Zamieszać pięć razy w prawo…
Napisanie
całego przepisu wraz z podaniem wartości numerologicznych składników zajęło mi
cenne piętnaście minut, w czasie których zdążyłam zjeść dwa ciasteczka.
Numerologia zawsze rozbudzała we mnie ogromną potrzebę cukru. No i naprawdę
mogliby od razu podawać herbatę.
Analiza
numerologiczna eliksiru Mortenegi nie była szczególnie skomplikowana, nie na
początku. Wartości pierwszego typu wszystkich składników na każdym etapie
warzenia układały się w ciąg arytmetyczny, a jego różnica odpowiadała liczbie
obrotów podczas mieszania na zakończenie każdej fazy. Dzięki takiemu doborowi
liczb podstawowe funkcje numerologiczne miały stosunkowo proste wzory, z
których łatwo można było obliczyć pochodne. Ich miejsca zerowe były
współrzędnymi x dla ekstremów lokalnych wykresu całego eliksiru. Proste.
Gorzej było
ze współrzędnymi y. Do ich wyliczenia trzeba było użyć numerologii w mugolskim
znaczeniu. Każdej literze składnika przypisywano jednocyfrową liczbę, liczby te
następnie sumowano — co ciekawe, tylko raz. Czarodzieje, w przeciwieństwie do
mugoli, znali prawdziwą moc liczb i wiedzieli, że nie ogranicza się ona tylko
do tych, które można zapisać za pomocą jednej cyfry. Uzyskaną sumę należało
podzielić przez liczbę, która odpowiadała kolejności dodania danego składnika.
To znaczy dla pierwszego składnika przez jeden, dla drugiego — dwa, dla
piątego…
— Minęło
półtorej godziny. Do końca egzaminu zostało dwieście siedemdziesiąt minut —
oznajmiła Mistrzyni Kord.
Zamrugałam,
wyrwana nagle z numerologicznego transu. Straciłam poczucie czasu. Odłożyłam
pióro, potarłam palcami o skronie i zauważyłam, że zdążyłam już zjeść połowę
ciasteczek. Nawet nie wiedziałam kiedy. Po prostu super.
Spojrzałam na
swoje obliczenia. Poszło mi w sumie całkiem szybko, brakowało tylko kilku
ostatnich wartości dla funkcji eliksiru. Wzięłam głęboki oddech — musiałam się
zastanowić, czy wolę skończyć tę część pracy, zanim zjem kanapki, czy jednak
głód tylko rozdrażni mnie, gdy będę walczyła z obliczeniami. No dobrze,
udawałam sama przed sobą, że muszę się zastanowić. Decyzja była prosta.
Wzięła
kanapkę i zaczęłam ją spokojnie jeść. Siedziałam w pierwszym rzędzie, nie
mogłam więc przyjrzeć się całej grupie, rzuciłam tylko okiem na osoby, które
miałam po bokach. Carrara, siedząca po lewej, wyglądała dość spokojnie i dość
wolno, ze skupieniem zapisywała kolejne linijki obliczeń. Po prawej siedział Reinhardt,
spieszył się, jak zwykle zresztą. Nic ciekawego.
Członkini
Gildii Magii Umysłu siedziała niewzruszenie, patrzyła w nieokreślony punkt w
przestrzeni, a jej twarz nie wyrażała nic. Wcześniej często zastanawiałam się,
czy to zgłębianie tajemnic oklumencji na mistrzowskim poziomie było przyczyną
permanentnie kamiennego wyrazu Mistrzów Umysłu, czy jednak było to całkowicie
świadome zagranie. A może powody były zupełnie inne? Każda Gildia wyrabiała w
studentach pewne nawyki, zwykle bardzo przydatne.
Skończyłam
jeść kanapkę i zawahałam się, czy sięgać po kolejną. Wolałabym nie zjeść reszty
moich ciasteczek, zanim nie przyniosą herbaty, ale nie miałam też zbytniej
ochoty na kanapki. Westchnęłam, otrzepałam blat z okruszków i wróciłam do
wykresu. Kiedy podano herbatę, w ogóle straciłam kontakt z rzeczywistością.
— Do końca
egzaminu zostało piętnaście minut — oznajmiła Mistrzyni Kord, ponownie
wyrywając mnie z zadumy. Byłam w połowie obliczania niepewności. Nie miałam
szans, by to dokończyć, co niespecjalnie mnie zdziwiło. Nie słyszałam, by w
czasie ostatnich dwustu lat jakikolwiek student uzyskał więcej niż
osiemdziesiąt punktów z numerologii trucizn, chociaż skrycie liczyłam, że uda
mi się pobić ten rekord. Westchnęłam. To było nierealne.
Udało mi się
doliczyć jeszcze jedną niepewność, gdy w auli znikąd rozległ się cichy gong, a
później arkusz wyfrunął spod mojego pióra i opadł na biurko Mistrzyni. Drzwi
otworzyły się z dziwnym, metalicznym zgrzytem.
— Egzamin
dobiegł końca. Wyniki będziecie mogli państwo odebrać w moim gabinecie po
egzaminie z numerologii eliksirów leczniczych, w tę środę. Dziękuję państwu, to
wszystko.
Porwałam
ostatnie ciasteczko, jakie mi zostało i zasunęłam krzesło. Przez drzwi
przepchnęliśmy się praktycznie wszyscy naraz. Od razu po wyjściu zrobiło się
głośno.
— Żeby tylko
mieć te trzydzieści punktów...
— Eliksir
Czarnego Serca! Ze wszystkiego, co mogli mi dać!
— Chyba
zaczynam się pakować...
Nagle ktoś
złapał mnie za ramiona. Wzdrygnęłam się i obróciłam gwałtownie, chociaż wiedziałam,
kogo za sobą zastanę. Tylko jedna osoba w tym gronie byłaby w stanie zrobić coś
takiego.
— Opanuj się,
Dreschner — warknęłam, strząsając z siebie jego dłonie. Doszłam do parapetu, na
którym zostawiłam swoje rzeczy, kiedy pozostali przeszukiwali plątaninę toreb,
plecaków i notatników na podłodze. Trzecia sesja, ten sam problem.
No dobra,
może nie aż taki znowu duży problem. Nie jest trudno znaleźć coś w kupie rzeczy
trzynaściorga osób, na pierwszym roku było o wiele gorzej.
— Jak ci
poszło, Adebayo? — spytał Reinhardt, kiedy zarzucałam torbę na ramię. — Będzie
rekord?
Skrzywiłam się.
— Nie sądzę —
odparłam — ale sześćdziesiąt punktów skoszę na pewno.
Kilka
stojących najbliżej nas osób spojrzało na mnie, jak gdybym była wężem morskim.
— No co? — Chciałam
powiedzieć, że przecież egzamin nie był taki trudny, ale ugryzłam się w język.
Tyle tylko, że naprawdę nie był, był dokładnie taki sam jak co roku i na tym
samym polegał. — Carrara, a tobie jak poszło? — spytałam, żeby odwrócić od
siebie uwagę.
— Chyba
całkiem nieźle, tak sądzę — odpowiedziała. Wyglądała na zszokowaną, że się do
niej odzywam. No dobrze, jakoś niespecjalnie przepadam za ludźmi, ale czasem
zdarzy mi się z kimś porozmawiać!
— Idziemy na
obiad? — spytał Dreschner i wszyscy ochoczo podeszliśmy do tego pomysłu.
Minęła piąta
i na stołówce nie było wielu osób. Zaczął się wieczorny blok zajęć, a część
Mistrzów z pewnością wróciła już do domu. Na szczęście nie brakowało ani
jedzenia, ani herbaty.
Gdy większość
moich kolegów z roku rzuciła się na obiad, ja podeszłam do kącika herbacianego.
Znalazłam swoją ulubioną herbatę jaśminową, wsypałam do zaparzacza, a do
filiżanki nalałam wrzątku. Wybrałam najbliższy stolik.
Dosiadł się
do mnie Dreschner.
— Nic nie
jesz? — zdziwił się.
— Nie
zamierzam się przepychać do stołu — prychnęłam. Spojrzałam na herbatę, niestety
nie była jeszcze gotowa. Zrezygnowana przeniosłam wzrok na stoły z jedzeniem,
powoli się przy nich luzowało.
— Reini, tu
jesteś! — wykrzyknęła Dirkinsen, z hukiem kładąc na stole tacę ze swoim
obiadem. Dreschnera byłam jeszcze w stanie znosić, ale obiad w towarzystwie
jego rozklekotanej kumpeli był już ponad moje siły. Zręcznie złapałam filiżankę
z herbatą i ruszyłam w stronę jedzenia. Szybko zlokalizowałam ogromną miskę
krewetek w tempurze i nastrój od razu mi się poprawił.
Usiadłam przy
pierwszym wolnym stoliku, z torby wyciągnęłam notatki z chemii i zaczęłam
przeglądać je, jedząc. Egzamin z tego przedmiotu miał się odbyć dopiero za dwa
tygodnie, na koniec sesji, ale był to jedyny test w tym roku, który nie
dotyczył w żaden sposób numerologii. Trochę mnie to przerażało. No dobrze,
panikowałam. Cały trzeci rok składał się z dwóch rzeczy: z numerologii i
chemii. Postawiłam na to pierwsze, ze szczególnym naciskiem na numerologię
trucizn i miałam nadzieję, że była to dobra decyzja.
— Adebayo,
czemu mi uciekłaś? — Usłyszałam za sobą głos Dreschnera i mimowolnie się
zjeżyłam. Reinhardt zaczął kręcić się wokół mnie jakiś tydzień temu, ale
dzisiaj miałam wrażenie, że wręcz się do mnie przyssał.
Na szczęście
Dirkinsen już sobie poszła.
— Czego
chcesz? — spytałam.
— Nie jesteś
dzisiaj w humorze, co? — Wywróciłam oczami.
— Próbuję się
uczyć, Dreschner. Jeśli nie zauważyłeś, mamy sesję. CZELADNICZĄ, Dreschner. Nie
zamierzam zdobyć kolejnego tytułu, ślizgając się przez egzaminy.
— No, ja w
zasadzie w tej sprawie — przyznał. — Znaczy, chciałem spytać, czy mi nie
pomożesz z numerologią alchemii.
— Z alchemii
najlepszy jest Borisow.
— Ale z
numerologii ty.
Westchnęłam.
Wzięłam do rąk ostatnią krewetkę i zaczęłam mieszać nią sos orzechowy.
Schlebiało mi, że Dreschner uważa mnie za najlepszą, ale egzamin, o którym
mówił, miał odbyć się już za półtora tygodnia. Nie byłam pewna, czy chciałabym
marnować czas na naukę kogoś innego, kiedy sama powinnam skupić się na
powtórkach.
— No weź, nie
daj się prosić! Dam ci swoje notatki z organicznej — obiecał.
Dreschner był
bogiem chemii.
— Zgoda.
***
Swojej
decyzji pożałowałam niemal natychmiast, ale było już za późno. Dałam słowo, a
słowo pirata… No, powiedzmy po prostu, że byłam honorowa. Umówiłam się z
Dreschnerem, że zaczniemy się spotykać po egzaminie z numerologii eliksirów
leczniczych, bo miał być już za dwa dni. Numerologia eliksirów ogólnych, z
której egzamin wypadał jeszcze przed tym z alchemii, nie budziła w nikim
żadnych emocji, dlatego nim się nie przejmowaliśmy. Powszechnie uznawano, że to
najprostszy przedmiot na trzecim roku. Miałam nadzieję, że egzamin też będzie
łatwy.
W środę od
rana miałam ściśnięty żołądek i nie potrafiłam zrozumieć dlaczego. Powinnam być
pewna swojej wiedzy i umiejętności, numerologia nigdy nie sprawiała mi
problemów, a najtrudniejsze i tak było już za mną. Numerologia eliksirów
leczniczych nie różniła się wiele od numerologii trucizn i nie mogłam pojąć,
dlaczego ludzie mają ogromne problemy z tą drugą dziedziną, gdy z pierwszą
sobie radzą, przynajmniej jako-tako. No dobrze, rachunki w eliksirach
leczniczych były zdecydowanie prostsze.
Aby eliksir
mógł uzyskać miano eliksiru leczniczego w kontekście numerologicznym, wartości
numerologiczne składników na każdym etapie warzenia musiały tworzyć ciąg
geometryczny o ilorazie odpowiadającym liczbie obrotów po zakończeniu danej
części, dlatego funkcje składników przyjmowały o wiele mniej skomplikowane
wzory. Współrzędne x wykresu obliczało się tak jak współrzędne y w truciznach,
a y tak jak współrzędne x w truciznach. Dalsza praca wyglądała tak samo.
Podobno jakoś
w XVIII wieku jeden z adeptów pomylił się i na numerologii trucizn obliczał
współrzędne, jak gdyby chodziło o eliksir leczniczy, a na numerologii eliksirów
leczniczych, jak gdyby chodziło o truciznę. Ciekawe, czy kiedykolwiek to sobie
wybaczył.
Dopóki nie
uzyska się tytułu czeladnika, każda niezdana sesja eliminuje studenta z Gildii.
Później można zostać, próbować dalej zdać egzamin — chociaż każde kolejne
podejście ma coraz surowsze zasady oceniania — albo zostać pomocnikiem Mistrza.
Nie chciałabym tak skończyć, nigdy, ale niektórzy nawet jakoś odnajdywali się w
roli przynieś-podaj-pozamiataj. Mogli nawet prowadzić niektóre zajęcia na
pierwszym roku, na przykład z materiałoznawstwa kociołków albo zarządzania
składnikami eliksirycznymi.
Na
wspomnienie pierwszego roku mimowolnie się skrzywiłam.
Egzamin, jak
podejrzewałam, okazał się łatwy. Musiałam opracować wykres numerologiczny
eliksiru Flashlighta, znanego szerzej pod potoczną nazwą Eliksiru Feniksa. Była
to potężna mikstura, bardzo pożądana przez wilkołaki od początku XIV wieku,
kiedy ją wynaleziono, aż do opracowania Magicznej Konwencji Praw Ludzi, Istot i
Zwierząt w 1692 roku. Eliksir pozwalał odwrócić skutki klątwy Lupus Argocci, najniebezpieczniejszego
zaklęcia przeciw wilkołakom, ale też bardzo szkodliwego dla ludzi. Przez
pierwszych kilkanaście minut z trafionym nie działo się nic — wydawać by się
mogło, że to tylko zwykłe zaklęcie tnące. Nic bardziej mylnego; po upływie
kwadransa zaklęcie aktywowało się, transmutując atomy żelaza w hemoglobinie w
srebro. Na uratowanie wilkołaka pod postacią ludzką miało się około godziny,
pod zwierzęcą — jakieś pół. Okropieństwo. Na szczęście Konwencja wpisała to
zaklęcie na Listę Klątw Niegodziwych, wprowadzając całkowity numerologiczny
monitoring jej użycia. Z czasem o klątwie zapomniano, bardzo dobrze. Eliksir
Flashlighta nie stał się oczywiście bezużyteczny, leczył wiele innych ciężkich
schorzeń, niemniej jednak to z tego był najbardziej znany.
Opracowanie
go nie było trudne, udało mi się nawet skończyć pracę trzy minuty przed czasem.
Chyba nawet nie miałam wielu błędów obliczeniowych.
Byłam głodna,
ale w przeciwieństwie do większości innych studentów wolałam najpierw poznać
wyniki z numerologii trucizn u Mistrzyni Kord. Poza mną tylko Carrara i Borisow
mieli w ten sposób poukładane priorytety.
Szliśmy w
milczeniu. Gabinet Mistrzyni znajdował się w odległym od auli skrzydle Gildii,
ale cisza w drodze nam nie przeszkadzała. Ja niezbyt przepadałam za ludźmi, a
Borisow, z tego, co zdążyłam zaobserwować przez te trzy lata, też niewiele się
odzywał. Carrara po prostu się dostosowała.
— Panie
przodem — mruknął, gdy dotarliśmy do celu, dłonią wskazując na drzwi do
gabinetu. Opatrzone były złotą tabliczką ze słowami „Mistrzyni Anastazja
Kordenęcka”. Nikt nie potrafił wymówić tego nazwiska.
Spojrzałam na
Carrarę, ale ta raczej nie paliła się do tego, by iść na pierwszy ogień.
Wzruszyłam ramionami, zapukałam do gabinetu i, usłyszawszy zaproszenie,
weszłam.
Nie ma wcięć akapitowych, a przerwy między akapitami są duże, wiem! Zapomniałam, że tego nie zrobiłam. Poprawię to, jak znajdę chwilę.
Krótki przewodnik po blogu: na początek polecam zakładkę O opowiadaniu lub 00. Zamiast prologu — albo oba te miejsca, bo piszę tam podobne rzeczy, ale chyba jednak nie wszystko się dubluje. Dopełnienie tego możecie na razie znaleźć na podstronie Autorka, ale podejrzewam, że jeszcze tam dopiszę rzeczy. Myk dla wszystkich wścibskich ludzi! Nie dubluję tam tekstu z podstrony Autorka z drugiego bloga. Zachęcam do przejrzenia Encyklopedii, chociaż na razie są tam trzy hasła, a jedno (numerologia) jest niedokończone. Będą aktualizacje, keep calm. A, zakładka Spam będzie się przemieniać powoli w Linki & spam! Pytanko: chcecie zakładkę Bohaterowie? Moja droga Morrigan stwierdziła, że koniecznie będzie potrzebowała przy tym opku rozpiski postaci. Ktoś coś?
Miłej... A nie, jak jesteście tutaj, to już raczej przeczytaliście. Ekhm, miłego dnia!
Atria Adara
Podoba mi się. Oby tak dalej!
OdpowiedzUsuńCo prawda nie zrozumiałam matematycznej strony rozdziału, ale cieszy mnie to, że po raz pierwszy nie muszę rozumieć królowej nauk (maturę zdałam dość przyzwoicie, ale i tak się cieszę na rozwód z matematyką <3) Za to chemia mi się podoba (bo na razie dajesz prostą xD)
Jakim prawem oni mają ciasteczka na egzaminach?! - zazdro.
Zakładka bohaterowie mogłaby się przydać, bo nie są to postaci z żadnego kanonu, ale bardziej skup się na pisaniu opowiadania, niż na otoczce, która mogłaby zabrać Ci całą energię.
Sciskam!
Magda
O rany, nie skomentowałam... przepraszam. Czemu mi nie przypomniałaś?!
OdpowiedzUsuńEliksir Feniksa, to mi się podoba. Szkoda, że Poppy u mnie go nie miała, tylko musiała radzić sobie innymi sposobami. Swoją drogą, jakie są skutki tej klątwy dla ludzi?
No to ja tylko tyle chciałam, więcej napisałam pod zbetowanym rozdziałem :).
Ściskam mocno,
Morri